Często (zbyt często!) dostrzegam dzieci ze smoczkiem w buzi. Dzieci, które nie powinny z tego „wynalazku” już dawno korzystać. Hitem jest włożenie dziecku „uspokajacza” do buzi i zadawanie pytań otwartych, oczekując oczywiście odpowiedzi i również oczywiście denerwując się, że maluch śmie nie udzielać odpowiedzi. Hmmmm……

Postanowiłam przybliżyć problem smoczka-zmory, ponieważ nieodpowiednie i zbyt długie korzystanie z jego „usług” może mieć niemiłe i daleko idące skutki dla naszego malucha. A czyż nie chcemy dla niego jak najlepiej?

Ale zacznijmy od początku! 

Odruch ssania wykształca się jeszcze w życiu prenatalnym (czytaj: w brzuchu mamy) i jest kluczowy dla rozwoju człowieka. Pozwala noworodkowi od razu „zasiadać do stołu” i „trenować” mięśnie, które w późniejszym czasie pomogą w rozwoju mowy. Zdarza się, że odruch ssania jest bardzo mocny i pracuje wyrabiając godziny nadliczbowe, nawet po zaspokojeniu głodu. Dziecko jest niespokojne i ssie kciuk, czasem nawet całą piąstkę, albo pieluszkę (bądź cokolwiek, co jest akurat pod ręką i mieści się w buzi). W takiej sytuacji zdecydowanie lepszym wyjściem jest smoczek, aniżeli paluszek. Oczywiście mam tu na myśli ODPOWIEDNI smoczek, tzw. terapeutyczny. To jedyne uzasadnione stosowanie smoczka.

Czy z pełnymi ustami możemy wyraźnie mówić? Pewnie jeśli się wysilimy to tak. Ale dziecko nie potrafi tego mając buzię okupowaną przez smoczek. Dlatego też automatycznie rozwój mowy się ooopóóóźniaaaa, a jak już się pojawi to wymowa jest wadliwa i trzeba ją korygować. To jest właśnie ten moment, kiedy pojawia się wielkie zdziwienie: „Skąd te wady wymowy się biorą? Kiedyś tego nie było!”. Oczywiście, ponieważ nie było smoczków! (powiedzmy sobie szczerze: wady wymowy też się zdarzały, ale nie były tak częstym zjawiskiem). Smoczek bardzo precyzyjnie i aktywnie pracuje nad tym, żeby trzymać język na dole, uniemożliwiać pionizację niezbędną do właściwego połykania oraz wymawiania głosek tj. l, sz, ż/rz, cz, dż, ś, ź, ć, dź. Ma również przedziwną moc do rozwijania wady zgryzu- tzw. zgryzu otwartego (wujek- google podpowie 😉 ) a stąd już niedaleko do seplenienia międzyzębowego. Efekt: rodzic jest zrelaksowany, bo dziecko ze smoczkiem w buzi jest spokojne i nie domaga się tak dużej uwagi, ale…..za kilka lat trzeba będzie zapłacić należność za te „wygody” w formie korygowania zgryzu i wymowy dziecka. Czy o to nam chodziło? Chyba nie!
Smoczek jest też mieszkaniem wielu, wielu, wielu bakterii. Nie zawsze przyjaźnie do ludzi nastawionych. Często dochodzi do infekcji górnych dróg oddechowych u dziecka, co jest dość uciążliwe i męczące dla niego i dla nas. Maluch jest niespokojny, płacze, podajemy smoczek, bakterie się cieszą szykując do boju….i koło się zamyka. Wystarczyłoby “zaprzyjaźnić” dziecko z innymi formami uspokojenia i wyciszenia. Może zwyczajnym przytuleniem? Może spokojną melodią? Dziecko samo z siebie nie wie o istnieniu smoczka. Jeżeli nie przedstawimy mu go, nie będzie za nim tęsknić.
Oczywiście, są sytuacje awaryjne, gdzie smoczek jest prawdziwym wybawieniem. Wtedy staje się naszym sprzymierzeńcem, ale tylko jeśli są to nieliczne sytuacje.